-->

Rozdział Jedenasty


"Obojętność i lekceważenie często wyrządzają więcej krzywd niż jawna niechęć."
J. K. Rowling, Harry Potter i Zakon Feniksa

Nim nadszedł świąteczny poranek, zjawiła się u niego trzy razy.
Pierwszy raz stało się to w środku nocy, kiedy Draco wciąż był półprzytomny od nadmiaru alkoholu spożytego wraz z Harrym. Jej teleportacja do gabinetu uruchomiła alarm(Draco przezornie zamontował go tam po tym, jak Hermiona została wypisana ze szpitala), który z ogromnym rykiem rozbrzmiał w sypialni mężczyzny, budząc zarówno jego, jak i Astorię. Półprzytomny i nadal pod wpływem alkoholu Draco, teleportował się do gabinetu nim jego narzeczona zdążyła wypowiedzieć choćby jedno słowo.
Znalazł ja tam niemal od razu. Wystraszona Hermiona siedziała na skórzanej kanapie - jej włosy potargane, usta posiniaczone, dolna warga rozcięta. Lewą dłoń kurczowo zaciskała wokół prawego nadgarstka, który był wyraźnie spuchnięty.
- Potknęłam się na schodach - wydukała, nie patrząc mu nawet w oczy. - Chyba złamałam nadgarstek.
Było to dokładnie cztery tygodnie i dwa dni, po tym jak kobieta wyszła ze szpitala. 
Kolejnym razem, zjawiła się nad ranem. Draco akurat kończył swój nocny dyżur, gdy cichy dźwięk aportacji przyciągnął jego uwagę. Miała na sobie niebieską sukienkę, w kilku miejscach splamioną krwią.  Na jej przedramionach widniały świeże zasinienia, wyglądające jak odciśnięte opuszki palców. Spod fioletowej powieki wypływały krwawe łzy. Tym razem nie miała żadnego wytłumaczenia.
- Nic nie widzę - szepnęła tylko.
Na oddziale ukrywał ją trzy dni.  Nikt jej nie szukał. 
Za trzecim razem, nawet nie wiedział, że się pojawiła. Cicho aportowała się na jego skórzaną kanapę i płakała tam cichutko, przez kilka godzin, ubrana w bordową sukienkę. Potem, jak gdyby nigdy nic - otarła łzy i z cichym pyknięciem zniknęła z jego gabinetu. Był to jedyny dzień, gdy Draco dezaktywował alarm w swoim gabinecie - tego dnia miał korzystać z niego inny Uzdrowiciel, który przyjechał do Instytutu w ramach zastępstwa. Na ramieniu Hermiony widniały świeże siniaki, ślady po odciśniętych palcach. Nim zniknęła, na biurku mężczyzny zostawiła świąteczną kartkę i paczkę miętówek.
-X-
Z jakiegoś powodu, najbardziej nerwowa robiła się w okolicy świąt Bożego Narodzenia. To właśnie wtedy najtrudniej było Draconowi zapanować nad nastrojami swojej matki. Wielokrotnie budził go hałas w środku nocy i gdy schodził na dół do kuchni, znajdował kobietę wśród potłuczonej porcelany. Dużo częściej też traciła świadomość swojego otoczenia, niekiedy żyjąc w zupełnie innym świecie - czasem wydawał się on Draco dużo szczęśliwszy. Mężczyzna sam nie wiedział czemu tak się działo. Byc może to ciężar wspomnień wprawiał ją w taki nastrój. Być może nie było ku temu żadnej przyczyny i to tylko melancholia ponurych, zimowych wieczorów sprawiała, że Narcyza zapominała siebie jeszcze bardziej.
Dwa dni przed świątecznym porankiem, spadł pierwszy, prawdziwy śnieg. Draco z uśmiechem na ustach spoglądał przez okno na swoją matkę, rozkoszującą się dotykiem zimnych płatków na jej bladej skórze. Parę minut wcześniej, nim Draco zdążył ją zatrzymać - kobieta wybiegła do ogrody w samej sukience i puchatych kapciach - niczym roześmiane dziecko. 
Czasem z przekąsem, Draco myślał o tym, jak dawna Narcyza zareagowałaby na takie zachowanie jego matki dzisiaj - czy byłaby oburzona? Zniesmaczona? A może po prostu kiwnęłaby głową, rozpuściła swoje srebrzyste włosy i po prostu dołączyła do dzisiejszej "po-Alzheimerze" Narcyzy w jej radosnym tańcu na wietrze. Były chwile, że Draco obwiniał się za takie myślenie - nie powinien przecież porównywać tych dwóch, tak skrajnie różnych od siebie kobiet, ale nie potrafił nad tym zapanować. Robił to mimowolnie i często, podejmując jakąś ważną decyzję, pytał sam siebie - co powiedziałaby na to dawna Narcyza? Potem jednak szybko przypominał sobie, że obecnej Narcyzie jest wszystko jedno. A dawna i nowa Narcyza, wbrew pozorom zawsze były tą samą osobą - zaakceptowanie tego było jednak piekielnie dla niego trudne.
- Zaraz się przeziębi. - Aksamitny głos Astorii wyrwał go z zamyślenia. Draco odwrócił wzrok od okna i spojrzał na swoją narzeczoną. 
Astoria była piękną kobietą. Na Merlina, Draco każdego uświadamiał sobie jakim jest szczęściarzem. Była delikatna, wrażliwa. Pochodziła z jednego z tych piekielnych, czysto-krwistych rodów, jednak biło od niej tak potężne, wewnętrzne ciepło, jakiego Draco nigdy nie widywał wśród szlacheckich czarownic. Jego wybranka była kobietą, zupełnie nie zwracająca uwagi na podziały - dla niej liczyli się po prostu ludzie. To zadziwiające, ale z czasem Draco zauważył, że nawet kiedy się poruszała, robiła to inaczej niż jej matka czy siostry - z którymi nie utrzymywali raczej kontaktów, jednak pamiętał je z czasów wojny; Astoria nie miała sztywnej, wyprostowanej sylwetki i wyrafinowanych ruchów. Nie, ona była pełna ciepła, miękkości i naturalności - kiedy poruszała się po domu, robiła to z pewną dozą lekkości, niemal skocznie. Draco godzinami mógł spoglądać na nią, gdy wykonywała swoje codzienne obowiązki - tylko po to, by zauważyć coraz to nowsze różnice między nią, a światem z jakiego oboje pochodzili. 
Była też nieziemsko piękna - Astoria. Gdyby ktoś kiedyś powiedział Draco, że każdego ranka będzie budził się obok takiej piękności to, cóż - uwierzyłby, prawdopodobnie tylko dlatego, że od zawsze był pewnym siebie dupkiem. Czasem z przekąsem myślał o sobie, gdy był młodszy i wiedział, że Astoria nigdy nie pokochałaby tamtego Draco. Z drugiej jednak strony, oboje byli teraz innymi ludźmi i być może to Draco nie pokochałby Astorii sprzed wojny. 
Kobieta potrafiła zadziwić go każdego dnia swoim pięknem. Niemal codziennie, Draco znajdował w niej coś w czym zakochiwał się od nowa - nie ważne czy były to jej lśniące, hebanowe loki, czy oczy błyszczące niczym dwa szmaragdy. Na Merlina, jaka ona potrafiła być seksowna, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy - jej ruchy, jej gesty czy sposób w jaki wymawiała jego imię sprawiał, że Draco cały płonął. Czasem sam nie wierzył we własne szczęście.
To nie było tak, że się tego nie spodziewał - w końcu mężczyzna od zawsze wiedział, że będzie z kimś atrakcyjnym. Gdyby wojna skończyła się inaczej, był pewien, że ojciec zaaranżowałby dla niego dobre małżeństwo z bardzo atrakcyjną czarownicą - co do tego, Draco nie miał żadnych wątpliwości. Jeżeli Lucjuszowi zależało na czymkolwiek, z pewnością były to pozory. A nic nie mówiło "szczęśliwa rodzina" tak głośno, jak piękna małżonka u boku jego syna i śliczne wnuki w przyszłości. Czasem Draco myślał, że tylko dlatego własnie, Lucjusz poślubił Narcyzę - jej atrakcyjność była niezaprzeczalna, a razem tworzyli naprawdę piękną parę. Wszystkie pozory zostały zachowane, dopóki dopóty nie zamykały się za nimi drzwi willi. Draco mógł nazwać się jednak szczęściarzem, bo oprócz tej całej fasady, na której tak zależało jego ojcu, miał też pewność, że znalazł w Astorii najlepszą przyjaciółkę. 
- Draco?
Mężczyzna potrząsnął głową, wytrącając się z zamyślenia. Podchodząc do kobiety, ułożył dłonie na jej ramionach. Na jej czole złożył czuły pocałunek. Był szczęśliwy. Włosy Astorii pachniały konwaliami.
Wciąż nieco zamyślony, Draco podszedł do kanapy i ściągnął leżący na nim koc. W drodze na taras, opatulił szyję ciepłym, wełnianym szalikiem(Astoria zrobiła mu go na walentynki zeszłego roku i był to jeden z ulubionych prezentów, jakie Draco kiedykolwiek dostał. 
Ostre, zimowe powietrze szczypało go w twarz, kiedy przedzierał się przez powoli tworzące się zaspy śniegu. Gdy na ramionach Narcyzy ułożył ciepły koc - ta zdawała się nawet nie zauważać panującego wokół chłodu, choć jej usta posiniałe były z zimna. 
- Lucjuszu, spójrz - powiedziała tylko, skrywając się w jego ramionach, - to pierwszy śnieg naszego dziecka.
Draco uśmiechnął się smutno, przez łzy. Ramionami tulił matkę, która z błogim wyrazem twarzy delikatnie głaskała się po brzuchu. Nie miał serca wyrywać jej z tej fantazji - gdziekolwiek teraz była, była w lepszym świecie. A przynajmniej bardzo chciał w to wierzyć.
-X-

Hermiona nie lubiła świąt Bożego Narodzenia. Nie, odkąd wyszła za mąż. Dawniej, święta kojarzyły jej się z radością i spokojem, przepełnione były śmiechem i wszechobecnym ciepłem. Były rodzinne, pełne wzajemnej troski i po prostu szczęśliwe. Teraz jednak nie wiedziała już czego się po nich spodziewać. 
Wszystko odbywało się tak samo, a jednak było zupełnie inne. Jak co roku, spędzali Boże Narodzenie w Norze i później zostawali tam na jeszcze kilka dni, by wspólnie celebrować ten magiczny czas. I choć dom wypełniony był radosnym gwarem rudowłosego rodzeństwa i ich partnerów, a banda brzdąców wesoło przemykała pomiędzy nogami dorosłych, bawiąc się w berka i wesoło śmiejąc - czegoś wciąż brakowało. Niby nic się nie zmieniło - przepełniony po brzegi dom pękał w szwach, w każdym pomieszczeniu unosił się zapach świątecznej choinki, światła lampek wesoło błyszczały w każdym kącie, a pod drzewkiem pełno było prezentów. Wszystko było takie samo - świąteczny gwar wypełniał dom, za oknem wesoło prószył śnieg, a pięknie przystrojony stół(zasługa Fleur) uginał się od pysznych, świątecznych potraw. I tylko jedno, piekielnie puste przy nim miejsce przypominało, że to już nie jest ta sama rodzina. Że nic nie jest już takie samo.
To nie były złe święta, nie. Hermiona nadal uwielbiała spędzać czas z Weasleyami - śmiać się z żartów Freda, odpowiadać na niekończące się pytania Artura na temat kolejnych to mugolskich nowinek technicznych (Wirtualna rzeczywistość?! Fascynujące! Jak we śnie na jawie!). Drżała jednak, gdy Charlie czy Bill stawiali na stole kolejne butelki alkoholu, które Ron ochoczo otwierał i rozlewał w kieliszki. Zwykle wówczas, po raz kolejny z resztą, padał temat wnuków i Ron już do końca ich pobytu był wyraźnie spięty. Hermiona uwielbiała Weasleyów - tylko jeden z nich przyprawiał ją o gęsią skórkę.
Czuła się winna, wątpiąc tak w swojego męża. W końcu Ron bardzo się zmienił i nie powinna zakładać, że z góry pójdzie coś nie tak. Poza dwoma, wyjątkowymi sytuacjami, kiedy Hermiona zdecydowanie zawiniła i niepotrzebnie rozwścieczyła swojego męża(raz przypaliła żelazkiem jego ulubioną koszulę, a za drugim razem zdecydowanie nie powinna była mu tak odpyskować), Ron nigdy nie podniósł na nią reki bezpodstawnie. Kobieta czuła się winna, mając tak mało wiary w swojego męża.
A przecież Ron tak bardzo się zmienił - nawet nie podnosił już na nią głosu, gdy przypaliła pieczeń. Obsypywał ją pocałunkami, był czuły i delikatny. Kwiaty, które kupował jej bez okazji nie były już kwiatami "na przeprosiny", a naprawdę spontanicznym podarunkiem. Nawet seks znów zaczął sprawiać jej przyjemność i Hermiona powoli zaczynała przekonywać się do macierzyństwa. W głębi duszy czuła - była pewna - że upragnione dziecko było w stanie jeszcze bardziej zmienić jej męża. Miała nadzieję, że gdyby w jej ramionach pojawiła się mała istota, wtedy te dwa pojedyncze przypadki, kiedy tak bardzo rozzłościła swojego męża nie zdarzyłyby się już nigdy.
I może było to samolubne, sprowadzać na świat tę maleńką istotkę dla swojego bezpieczeństwa, ale... Przecież Ron tak bardzo chciał zostać ojcem. A ona, przecież byłaby w stanie się do tego przekonać. Pokochałaby to maleństwo, na pewno, a przy tym spełniłaby marzenie swojego męża. 
Hermiona westchnęła głośno, dłońmi wyprostowując na sobie swą nową, bordową sukienkę. Czasem nie cierpiała się za takie myślenie. 

Do świątecznej kolacji, tego roku wyjątkowo usiedli dość późno, jednak wszyscy byli w wesołych nastrojach -szczególnie męskie grono i Hermiona z drżeniem podejrzewała, że butelka, która niedługo wyląduje na stole z pewnością nie będzie ich pierwszą tego dnia. Ron rzucał żartami na prawo i lewo, bawił się z dziećmi i bezczelnie flirtował z żoną, powodując, że ta rumieniła się po same cebulki włosów ku ucieszę pozostałych Weasleyów. Było miło, mimo po czasie już oczywistego, stanu upojenia panów w towarzystwie. Przez kilka kwadransów, wszystko wydawało się być takie, jak dawniej. I nawet Molly zdawała się ignorować puste miejsce przy stole.

-X-
- Zmieniacz czasu?
Draco z zszokowanym wyrazem twarzy patrzył na  elegancko zapakowany przedmiot, leżący na jego kolanach. Niczego nie rozumiał. Ministerstwo Magii zniszczyło przecież wszystkie dotąd istniejące zmieniacze czasu, skąd więc, na Merlina, Potter wziął ten tak rzadki artefakt?
Harry siedział na kanapie po drugiej stronie kawowego stolika. Jego lewa noga nonszalancko opierała się na prawej, w jednej dłoni wesoło bujał skąpane w ognistej whiskey kostki lodu, a drugą czule obejmował Lunę(nadal zawzięcie próbował wmówić Draconowi, że pomiędzy ich dwójką nic się nie dzieje) - na twarzy mężczyzny widniał przebiegły uśmiech.
- Na początku śledztwa przeciwko twojemu ojcu, Ministerstwo zaproponowało mu układ - miał im podać lokalizację kilku czarno-magicznych artefaktów związanych z Voldemortem, a oni w zamian mieli mu skrócić wyrok. Nie była to jakaś wielka różnica w latach do odsiadki, jednak Lucjusz pękł i podał im kilka miejsc, w których rzekomo miały być ukryte te "wielkie czarno-magiczne" przedmioty.
Draco przyglądał się Harry'emu, wciąż nic nie rozumiejąc. Słyszał o tym układzie od matki, jeszcze nim w stu procentach było pewne, że Lucjusz zostanie zesłany do Azkabanu. Pamiętał, jak pełna nadziei mówiła o ich wspólnych planach na przedwczesną emeryturę i wyjeździe do ciepłych krajów. Miała w sobie wtedy tyle nadziei na przyszłość, tyle planów, była taka radosna. Czasem Draco myślał, że już wtedy jego matka powoli zaczynała tracić swoje wspomnienia.
- Wyobraź sobie minę tych wszystkich Aurorów, kiedy pojawili się na miejscu, oczekując, nie wiem, kolejnego Bazyliszka, a znaleźli tam tylko to pudełeczko z napisem "Draconowi - w dniu 21 urodzin". - Harry parsknął śmiechem.
Draco spojrzał jeszcze raz na przedmiot w pudełeczku i delikatnie, bojąc się, że go zniszczy, powoli wyciągnął go z opakowania. Dopiero wtedy, na samym dnie zauważył liścik, o którym mówił Harry. Wszędzie rozpoznałby eleganckie, a jednocześnie zamaszyste pismo Lucjusza. Draco przyglądał się uważnie przedmiotowi - maleńkiej klepsydrze zamkniętej w dwóch złotych okręgach. 
Sanctimonia vincet semper* - z przekąsem w głosie, Draco przeczytał wygrawerowany na okręgach napis.
- Ta - mruknął Harry z zawadiackim uśmiechem na twarzy, - miałem w planach trochę to zmienić i zastąpić jakimś Mugolskim powiedzeniem, ale żadna magia nie działała na tym cholerstwie.
- Czy one nie są przypadkiem zakazane? - zapytała Luna, unosząc wzrok znad książki o macierzyństwie, podarowanej jej przez Astorię. 
- Są - potwierdził Harry. - Tak samo jak wykradanie ich z aktów sprawy.
Draco zamrugał, zszokowany. - Ukradłeś to dla mnie? 
- Wolę o tym myśleć, jak o doręczeniu prezentu we właściwe ręce - powiedział szybko Harry, unosząc dłonie w obronnym geście.
- Przecież mogą cię za to posadzić. 
Harry zaśmiał się głośno. - Oczywiście, że nie. Ja jestem Harry Potter.
Draco nie mógł się z tym nie zgodzić.

-X-
Noc zapadła szybko, wypełniając Norę spokojem i ciszą. Dzieciaki Fleur i Billa już dawno spały, utulone w swoich łóżkach, a większość dorosłych również zaczynała do nich dołączać. Artur cichutko drzemał w swoim bujanym fotelu, tuląc do siebie kolejny sweter z dużym "G" na środku, który nie znalazł tego roku swojego właściciela. Molly i Hermiona, wspólnie i w ciszy sprzątały świąteczne potrawy ze stołu.
Odkąd zginęła Ginny, to był ich rytuał, gdzie żadna z nich nie używała magii. Hermiona wiedziała, że Molly byłoby zdecydowanie łatwiej machnąć różdżką, niż znosić wszystkie talerze po kolei - była więc wdzięczna kobiecie za to, że niemo przystała na to małe dziwactwo z jej strony. Weasleyowie bez słowa sprzeciwu zaakceptowali pewnego dnia fakt, że Hermiona przestała używać magii - tak po prostu, jakby było to czymś najzwyczajniejszym w ich przepełnionych czarami świecie. W chwilach jak te, gdy wspólnie sprzątały świąteczny stół, Hermiona czuła się niemal rozumiana przez swoją teściową, która każdego roku uparcie dziergała dodatkowy sweter.
Im bardziej pusty stawał się stół, tym mniej osób przy nim zasiadało. Jakby za dotknięciem różdżki, wraz z ziemniakami zniknął Fred, a zaraz po nim pokój opuścił George, gdy tylko zniknęło naczynie z brukselkami. Na koniec, w towarzystwie na wpół wypełnionego kieliszka, przy stole został sam Ron.
Hermiona uśmiechnęła się czule, kładąc dłoń na plecach swojego męża i złożyła pocałunek na jego rdzawych włosach. Ron mruknął coś niewyraźnie pod nosem i kobieta, nieco rozczulona tym widokiem, zachichotała cicho. Zbierając ze stołu kieliszek, odwróciła się od męża i ruszyła w kierunku kuchni.
Tak naprawdę, najpierw usłyszała zszokowany krzyk, jaki wydobyła z siebie Molly. Dopiero potem świat zawirował jej przed oczami, gdy Ron z całej siły obrócił ją ku sobie, a na policzku poczuła siarczysty ból, jaki zostawiła po sobie dłoń jej męża. Huk rozbijanej szklanki sprawił, że Artur podskoczył we śnie na swoim krześle, zupełnie nieświadomy sceny, jaka właśnie się przed nim rozegrała. Cały świat się zatrzymał.
- Wszyscy śpią? - zapytał tylko, rozglądając się wokół, by po chwili ponownie zapaść w głęboki sen.
Policzek Hermiony pulsował boleśnie. Siła uderzenia była tak duża, że twarz dziewczyny odrzucona była na bok, a jej włosy niemal w całości pokrywały jej oczy. Dopiero po chwili, wciąż w szoku, poczuła boleśnie wbijające się w jej ramię palce Rona. Świat zdawał się wirować, a jednocześnie stać w miejscu. Jak przez mgłę widziała, szybko poruszająca się klatkę Rona, chociaż ona sama zdawała się zapomnieć o oddychaniu. Oczy kobiety wypełniły się łzami upokorzenia. 
Przez kilka minut stali w milczeniu, jakby zaklęci. Ron dyszał wściekle, a Hermiona niemal już automatycznie przygotowywała się na kolejny cios - który zawsze niewątpliwie przychodził. Tym razem jednak tak się nie stało. 
- Puść - cichy szept rozbrzmiał niczym grzmot w pomieszczeniu.
Boleśnie wbijające się w jej ramię palce Rona, zostały delikatnie rozwarte i dopiero wtedy Hermiona tak naprawdę poczuła z jaką siłą ją trzymały. Gdy na swoim ramieniu poczuła zimny dotyk czyichś dłoni, dotarło do niej, że to Molly i jej szept uratowały kobietę przed niechybnie nadchodzącym, kolejnym uderzeniem.
- Ron, idź do swojego pokoju - głos Molly był spokojny, jednak stanowczy.
Mężczyzna przez pierwszych kilka sekund nie zrobił nic. Stał nieruchomo, z dłonią zawieszoną w powietrzu i szybko oddychał. Dopiero po krótkim czasie, zacisnął mocno pięść i z całej siły kopnął stojące obok niego krzesło, sprawiając, że Hermiona podskoczyła ze strachu. 
Gdy tylko Ron wyszedł z pokoju, Hermiona po raz pierwszy wypuściła z siebie głęboki oddech. Wraz z nim, z jej ust wydobył się szloch. Nie płakała z bólu, nie. Odkąd Ron po raz pierwszy uniósł na nią rękę, Hermiona po raz pierwszy zapłakała z upokorzenia. Jej mąż jeszcze nigdy nie uderzył ją przy ludziach i - sam ten fakt - był jak tysiąc policzków wymierzonych na raz. Tłumiąc ryk, jaki miał ochotę wyrwać się z jej piersi, Hermiona upadła na podłogę. Klęcząc, płakała tak przez dłuższą chwilę. Po raz pierwszy nie będąc sama, jednak w kompletnej samotności.
- Już, już - usłyszała po chwili niecierpliwy głos Molly, a ręka kobiety pogładziła ją szybko po plecach. - Nie ma się co mazać. Są naczynia do pozmywania.
Hermiona posłusznie otarła łzy. To przecież nie był koniec świata.

-X-
*Czystość zawsze zwycięży - zawołanie rodu Malfoyów.

NoWreszcie.

F.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz