"Harry Potter nie żyje!"
J.K. Rowling - Harry Potter i Insygnia Śmierci
Podobno ludzki umysł to
zadziwiający instrument, który potrafi zarządzać swą pamięcią tak, by
zaoszczędzić sobie jak najwięcej przykrych wspomnień. Ludzki mózg
posiada własny mechanizm obronny, zwany zapomnieniem, który daje nam
gwarancję, że większość przykrych wspomnień zostaje zepchnięta do
podświadomości, gdzie czekają spokojnie ukryte i pokrywane coraz większą
warstwą kurzu spraw codziennych. Wspaniałe, prawda?
Harry nie wierzył jednak
w to, by jego umysł posiadał taki mechanizm. Pamiętał każdą bolesną
rzecz, każdą rozdzierającą serce śmierć, każdy krzyk agonii, każdy
zadany i przyjęty cios... Każde ostatnie tchnienie.
Starał się o tym nie
myśleć, wyrzucić to ze swojego umysłu. Przykryć kurzem codzienności i
tak po prostu zapomnieć. Próbował wiele razy. Wieloma sposobami. Używał
zaklęć, używał Myślodsiewni, zaczarowanych medalionów, ziół pod poduszką
i tych, które dosypywał do herbaty. Posunął się nawet do tego, że
poszedł do mugolskiego terapeuty. Nic, na Merlina, nic nie przynosiło mu
ukojenia.
Jeśli jego własny mózg nie potrafił go bronić przed koszmarami - to kto?
Przez dwa lata,
dwadzieścia cztery okrutnie długie miesiące, Harry nie zaznał spokojnego
snu. Z początku uznał to za normalne - piekło wojny zostawia po sobie
piętno - nie był przecież jedynym, który miał koszmary - Hermiona
również śniła je codziennie. Koszmary Harry'ego były jednak inne, często
miewał je na jawie - wystarczył dźwięk przypominający mu dane zdarzenie
czy twarz w tłumie podobna do kogoś, kogo już nie ma i przed oczami
Harry'ego na nowo rozgrywał się dramat.
Każdej nocy, Harry na nowo przeżywał piekło wojny.
– Galeon za Twe myśli, Harry.
Mężczyzna podniósł wzrok
znad szklanki kawy trzymanej w dłoniach. Odkąd - przytłoczony
samotnością - postanowił wynająć kilka pokoi w domu na Grimmauld Place,
Harry rzadko kiedy miał czas na chwilę sam na sam. Nie miał jednak nic
przeciwko, bowiem w towarzystwie rzadziej miewał koszmary i wizje.
– Moje myśli są warte
znacznie więcej – mruknął, z przekąsem uśmiechając się w kierunku Pata,
jednego ze współlokatorów. Odwracając wzrok ku widokowi za oknem, Harry
sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów.
Chcąc nie chcąc, Harry
polubił nowego mieszkańca swojego domu. Pat pochodził z Francji - był
wysokim, szczupłym mężczyzną posiadającym niesamowicie idealnie ułożone
włosy(początkowo były one przyczyną niechęci Harry'ego) i dar pojednania
sobie wszystkich. Od samego początku dobrze się im rozmawiało, bo Pat -
w przeciwieństwie do wielu osób, które na co dzień otaczały Harry'ego -
potrafił rozpoznać, gdzie leżą jego granice. Nigdy nie naciskał, by
Harry mu się zwierzał. I za to brunet lubił go najbardziej.
– Och, myśli Wybrańca są zde-.
Ding-dong! -
dźwięk dzwonka do drzwi przerwał poranną sesję przekomarzania. Z
westchnieniem, Harry podniósł się ze swojego miejsca przy kuchennym
oknie(nie wiedzieć czemu uwielbiał pić tam poranną kawę i palić
papierosy) i ruszył w kierunku wejściowych drzwi.
Kiedy dzwonek
zadźwięczał ponownie, z piwnicy dało się słyszeć wrzaski portretu
Werbulgi Black, który Harry przeniósł tam gdy tylko się wprowadził.
Przez długi czas miał zamiar całkowicie pozbyć się obrazu, jednak z
powodu rzuconego nań zaklęć, było to niemożliwe(choć Harry bardzo się
starał by było inaczej).
– Pat, zrób kawę! – Wsuwając za ucho niezapalonego papierosa, Harry otworzył drzwi.
Przed jego oczami
pojawiło się napisane przez niego własnoręcznie ogłoszenie o
poszukiwaniu współlokatorów - to, które pojawiło się na ganku jego domu
miało jednak ręce, nogi i ciało ubrane w luźny, niebieski sweter i
czarne dżinsy.
– Słyszałam, ze potrzebujesz towarzystwa – powiedziało płaczliwym głosem ogłoszenie.
Harry uniósł dłoń na wysokość pergaminu, delikatnie ściągając papier do dołu.
– Luna?
Nie wiedział co było
pierwsze - szloch wyrywający się z jej gardła, czy kruche ciało
uderzające w niego z pełną mocą. Harry zachwiał się i niepewnie położył
dłoń na plecach dziewczyny.
– Pat! – krzyknął w kierunku kuchni. – Chyba lepszy będzie rumianek...
Siedząc na kanapie w
salonie, Harry uważnie przyglądał się dziewczynie siedzącej naprzeciwko
niego. Pamiętał Lunę ze szkolnych lat i nie była ona nawet w połowie tak
"normalna" jak ta, która siedziała teraz przed nim. Poza różdżką
wsuniętą w luźno związanego koka, nie znalazł w niej ani krztyny
abstrakcji, jaką zawsze od niej wyczuwał.
Siedząca przed nim Luna,
nerwowo skubała skórki swoich paznokci, uparcie wpatrując się w swoje
buty - zwykłe, białe trampki. Odkąd udało jej się uspokoić, nie odezwała
się do Harry'ego ani słowem, choć ten wielokrotnie zadawał jej pytania.
Jej twarz zdobiły ścieżki wydeptane przez jej własne łzy, a podkrążone
oczy świadczyły o tym, że ten wybuch nie był czymś jednorazowym.
– Luna... – zaczął
Harry, spoglądając na zegarek. Nie musiał iść dzisiaj do pracy, prawdę
mówiąc w ogóle nie musiał tam chodzić mając spadek po rodzicach i
Syriuszu, jednak nie wyobrażał sobie spędzać całych dni w czterech
ścianach. Niezależnie od tego jak bardzo podobał mu się ostateczny
wygląd domu po remoncie.
– Po prostu chciałabym
tu zamieszkać, to wszystko – wyszeptała w końcu dziewczyna, nadal
uparcie wpatrując się w swoje buty. Szarpnęła rękaw swojego swetra,
przypadkiem ukazując blizny. Harry nie cierpiał blizn. Przypominały mu o
wojnie, o wszystkich którzy zginęli i o-.
A Luna była teraz do niej tak bardzo podobna. Taka delikatna, zgubiona i bezbronna.
Zupełnie jak-.
Harry wziął głęboki
oddech, wplatając palce w swoje włosy. Szarpnął za ich końcówki, czując
znajome już mrowienie w potylicy. Nie chciał zacząć wrzeszczeć przy
Lunie, dziewczyna była wystarczająco wyprowadzona z równowagi, a jego
atak paniki mógłby tylko wszystko pogorszyć.
Głębokie oddechy, Harry.
– Mam jeden wolny pokój.
Na poddaszu, tuż obok mojego. – Harry odetchnął, czując, że mrowienie
mija. – Jeśli ci to nie przeszkadza, to oczywiście możesz zostać.
W ciągu sekundy, głowa
dziewczyny powędrowała ku górze. Jej zapłakane, szarozielone oczy
wpatrywały się uważnie w Harry'ego, z wdzięcznością.
– Dziękuję, Harry.
– Nie ma o czym mówić. –
Harry uśmiechnął się w jej kierunku, wyciągając ku dziewczynie dłoń. –
Witam na pokładzie, współlokatorko.
Luna odwzajemniła uśmiech, ściskając jego dłoń.
Kiedy Harry wrócił
wieczorem z pracy, w całym domu unosił się słodki zapach pieczonego
kurczaka. W momencie, gdy brzuch bruneta dał o sobie znać głośnym
burczeniem, chłopak przypomniał sobie, że przez cały dzień nic nie jadł.
Z żalem pomyślał o resztkach z wczorajszego obiadu, które posłużą mu za
kolację.
Harry ściągnął kurtkę i
powiesił ją na wieszak, uprzednio wyciągając z kieszeni paczkę
papierosów i zapalniczkę. Stojąc jeszcze w korytarzu, podpalił jednego i
głęboko się zaciągnął. Ruszył do kuchni i stanął w progu jak wryty.
Nigdy nie spodziewałby
się, że uda mu się kiedykolwiek zastać swoich wszystkich współlokatorów
razem. Jak dotąd zawsze się mijali, mając różne godziny pracy czy po
prostu życie towarzyskie - prawdę mówiąc, dwójkę z nich widział tylko w
dniu podpisania umowy. Tymczasem przy długim - ktoś musiał wydłużyć go
za pomocą zaklęcia - kuchennym stole, siedzieli wszyscy mieszkańcy domu
przy Grimmauld Place 12. Pat żartował z siedzącą obok Reginą - studentką
o srebrnych kosmykach, a Roger i Stuart nakładali sobie porcje
ziemniaków rozmawiając o czymś między sobą. Wokół nich krzątała się Luna
- ubrana w niebieską sukienkę w białe kwiaty, włosy przewiązała wstążką
i jak zawsze wplotła w nie swą różdżkę. Harry pomachał w jej kierunku,
kiedy wzrok dziewczyny spoczął na jego sylwetce.
– Harry! – krzyknęła radośnie. – Siadaj, zrobiłam kolację.
– Widzę. – Kiwnął głową, zajmując wskazane mu przez dziewczynę miejsce. – Wiesz, że nie musisz dla wszystkich gotować, prawda?
Luna zaśmiała się, machając ręką.
– Oczywiście, że wiem. Pomyślałam, ze miło będzie wszystkich poznać, skoro się wprowadzam.
Harry uśmiechnął się, sięgając po misę z ziemniakami.
Tuż przed pójściem spać,
Harry upewnił się, że dokładnie zamknął drzwi od swojej sypialni. Dla
pewności sprawdził dwa razy czy dobrze rzucił zaklęcie wygłuszające na
swój pokój i jeszcze dokładniej zasunął zasłony. Zapalił dwie świeczki,
stojące na nocnej szafce i sięgnął po nasenne pigułki przepisane mu
przez mugolskiego psychoterapeutę - nie pomagały, brał je jednak bo czuł
się głupio gdy tego nie robił; jakby mu nie zależało na tym, by poczuć
się lepiej.
Kiedy położył się do
łóżka, sięgnął po swoją ulubioną książkę, którą czytał zawsze przed
zaśnięciem. Zazwyczaj zasypiał nim dokończył jedną stronę i tak też
stało się tym razem.
Harry czuje
kołysanie. Powolne i miarowe, niczym w ramionach matki. Ogromne łzy
Hagrida kapią na jego twarz, mocząc policzki. Ciałem olbrzyma wstrząsa
szloch, kiedy z trudem stawia krok za krokiem. Wokół panuje cisza, kiedy
orszak Voldemorta składający się z samych śmierciożerców zbliża się ku
murom Hogwartu. Maniakalny śmiech Bellatrix Lestrange odbija się echem
od zburzonych ścian zamku. Kamyki z cichym stukotem uciekają spod jej
stóp.
Harry niczego nie
widzi. Jego oczy są zamknięte i jedyne na czym może polegać to zmysł
słuchu. Stara się go wyostrzyć ze wszystkich sił, jednak jest tak wiele
innych rzeczy na których musi się skupić, że nie może; Nie potrafi. Jego
oddech jest płytki, niemal niewyczuwalny i Harry dziękuje wszystkim
niebiosom, że Hagrid jest zbyt roztrzęsiony by zauważyć delikatne
unoszenie się klatki piersiowej bruneta. A może wcale nie jest? Może po
prostu to ignoruje?
Harry czuje, że
stają. Ktoś zaczyna krzyczeć, słychać roztrzęsione szepty. Maniakalny
śmiech Bellatrix ponownie odbija się od ścian, gdzieś słychać świst
rzucanego zaklęcia a potem huk walącej się konstrukcji.
– Harry Potter nie
żyje! – Głos Voldemorta jest donośny i Harry niemal słyszy, jak wszyscy w
Hogwarcie momentalnie wciągają powietrze. Harry uchyla delikatnie jedną
powiekę. Hermiona pada w ramiona Rona, Draco Malfoy - nagle po stronie
białej magii, rozgląda się wokół nerwowo.
I wtedy to słyszy. Jej krzyk. – Kto to jest?! Harry!
Fred, George,
Percy... Wszyscy próbują ją zatrzymać. Mocno trzymają jej ramiona,
starając się zatrzymać ją w miejscu, nie chcąc pozwolić jej odejść. Jej
gardło po raz kolejny rozdziera krzyk i właśnie wtedy, na ułamek sekundy
udaje się jej wyrwać rękę, w której trzyma różdżkę. Rzuca zaklęciem i
wyrywa się unieruchomionym zaklęciem braciom. Biegnie.
"Nie, Ginny, nie ty!" – myśli Harry i porusza nerwowo ręką. Cholera, jeszcze nie czas!
Ale już jest za
późno. Staje przed Voldemortem. Jej klatka unosi się - góra, dół, góra,
dół, dół, góra, góra. Molly Weasley krzyczy przeraźliwie, kiedy jej
jedyna córka staje naprzeciw najpotężniejszego czarownika świata i pluje
mu w twarz.
Unosi dłoń.
Z jej różdżki bije czerwony płomień. W jej klatkę uderza zielony.
– NIEEEE!
Harry wrzasnął. Jego
ciało było uwięzione, a on nie mógł ruszyć żadną kończyną. Jakiś
niewyobrażalnie ciężki ciężar przygniótł go całego i uwięził w swoich
sidłach. Szarpiąc się i wrzeszcząc, Harry próbował się wydostać jednak
na próżno. Czuł, że wpada w coraz większą panikę. Jego oddech stał się
coraz bardziej nierówny, łapczywie łapał pojedyncze hausty powietrza
bojąc się wypuścić poprzednie.
Na Merlina, umrze.
I nagle to poczuł -
chłodną bryzę świeżego powietrza i dwoje ramion, kurczowo zaciskających
się wokół jego ciała. Harry uczepił się tych ramion, jakby były jego
ostatnią deską ratunku, resztkami sił wygrzebując nogi spod ciężkiej,
puchowej kołdry.
– Csii...– Cichy,
uspokajający szept dotarł do jego uszu. Ciepła dłoń powoli przesuwała
się miarowo po plecach. W górę i w dół. W górę i w dół. Harry wszystkimi
zmysłami skupił się na tym spokojnym ruchu, chcąc za wszelką cenę się
uspokoić.
Kiedy brunet wreszcie
mógł swobodnie oddychać, rozluźnił uścisk palców na szczupłych ramionach
i odsunął się delikatnie. Harry dokładnie przyglądał się siedzącej
naprzeciw niego osobie.
– Jak-. – zaczął, lecz nie umiał dobrać słów.
– Nie przejmuj się,
Harry. Ja też miewam koszmary. To normalne. – Dziewczyna posłała mu
pokrzepiający uśmiech, odsuwając kosmyk włosów zachodzący na oczy.
Harry potrząsnął głową: – To niemożliwe.
– Ależ oczywiście, że tak. Wszyscy mamy złe sny.
Brunet nerwowo przesunął
dłonią po swoich włosach. Niczego nie rozumiał, przecież dokładnie
sprawdził wszystko, nim w ogóle położył się do łóżka. To były mocne
zaklęcia, używał ich zawsze i jak dotąd nikt go nie słyszał - bo
zwyczajnie było to niemożliwe. Jak więc-.
– Jak do cholery mnie usłyszałaś?
Od Autorki: Jak już pewnie się domyśliliście, Ginny Weasley jest trupem.
Wybaczcie, że przerwa
jest dłuższa niż zamierzałam - okazało się, że w szpitalu wcale nie ma
się tak wiele czasu na pisanie. Ciągłe badania, fizjoterapie,
zajmowaniesięznudzonymdzieckiem - koszmar. Na szczęście jestem już w
Polsce, a tutaj jakoś lepiej mi się tworzy.
No więc, widzimy się za dwa tygodnie.
#BliznyDramione na twitterze - zapraszam, jeśli chcecie być na bieżąco z powiadomieniami.
Buziaki!
Ps. Poznajcie Pata ;)
Do następnego,
~ Ef.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz