-->

Rozdział Drugi


"Harry Potter nie żyje!"
J.K. Rowling - Harry Potter i Insygnia Śmierci

Podobno ludzki umysł to zadziwiający instrument, który potrafi zarządzać swą pamięcią tak, by zaoszczędzić sobie jak najwięcej przykrych wspomnień. Ludzki mózg posiada własny mechanizm obronny, zwany zapomnieniem, który daje nam gwarancję, że większość przykrych wspomnień zostaje zepchnięta do podświadomości, gdzie czekają spokojnie ukryte i pokrywane coraz większą warstwą kurzu spraw codziennych. Wspaniałe, prawda?

Harry nie wierzył jednak w to, by jego umysł posiadał taki mechanizm. Pamiętał każdą bolesną rzecz, każdą rozdzierającą serce śmierć, każdy krzyk agonii, każdy zadany i przyjęty cios... Każde ostatnie tchnienie. 

Starał się o tym nie myśleć, wyrzucić to ze swojego umysłu. Przykryć kurzem codzienności i tak po prostu zapomnieć. Próbował wiele razy. Wieloma sposobami. Używał zaklęć, używał Myślodsiewni, zaczarowanych medalionów, ziół pod poduszką i tych, które dosypywał do herbaty. Posunął się nawet do tego, że poszedł do mugolskiego terapeuty. Nic, na Merlina, nic nie przynosiło mu ukojenia.
Jeśli jego własny mózg nie potrafił go bronić przed koszmarami - to kto?

Przez dwa lata, dwadzieścia cztery okrutnie długie miesiące, Harry nie zaznał spokojnego snu. Z początku uznał to za normalne - piekło wojny zostawia po sobie piętno - nie był przecież jedynym, który miał koszmary - Hermiona również śniła je codziennie. Koszmary Harry'ego były jednak inne, często miewał je na jawie - wystarczył dźwięk przypominający mu dane zdarzenie czy twarz w tłumie podobna do kogoś, kogo już nie ma i przed oczami Harry'ego na nowo rozgrywał się dramat.
Każdej nocy, Harry na nowo przeżywał piekło wojny.

– Galeon za Twe myśli, Harry.

Mężczyzna podniósł wzrok znad szklanki kawy trzymanej w dłoniach. Odkąd - przytłoczony samotnością - postanowił wynająć kilka pokoi w domu na Grimmauld Place, Harry rzadko kiedy miał czas na chwilę sam na sam. Nie miał jednak nic przeciwko, bowiem w towarzystwie rzadziej miewał koszmary i wizje.

– Moje myśli są warte znacznie więcej – mruknął, z przekąsem uśmiechając się w kierunku Pata, jednego ze współlokatorów. Odwracając wzrok ku widokowi za oknem, Harry sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów.

Chcąc nie chcąc, Harry polubił nowego mieszkańca swojego domu. Pat pochodził z Francji - był wysokim, szczupłym mężczyzną posiadającym niesamowicie idealnie ułożone włosy(początkowo były one przyczyną niechęci Harry'ego) i dar pojednania sobie wszystkich. Od samego początku dobrze się im rozmawiało, bo Pat - w przeciwieństwie do wielu osób, które na co dzień otaczały Harry'ego - potrafił rozpoznać, gdzie leżą jego granice. Nigdy nie naciskał, by Harry mu się zwierzał. I za to brunet lubił go najbardziej.

– Och, myśli Wybrańca są zde-.

Ding-dong! - dźwięk dzwonka do drzwi przerwał poranną sesję przekomarzania. Z westchnieniem, Harry podniósł się ze swojego miejsca przy kuchennym oknie(nie wiedzieć czemu uwielbiał pić tam poranną kawę i palić papierosy) i ruszył w kierunku wejściowych drzwi.

Kiedy dzwonek zadźwięczał ponownie, z piwnicy dało się słyszeć wrzaski portretu Werbulgi Black, który Harry przeniósł tam gdy tylko się wprowadził. Przez długi czas miał zamiar całkowicie pozbyć się obrazu, jednak z powodu rzuconego nań zaklęć, było to niemożliwe(choć Harry bardzo się starał by było inaczej). 

– Pat, zrób kawę! – Wsuwając za ucho niezapalonego papierosa, Harry otworzył drzwi.
Przed jego oczami pojawiło się napisane przez niego własnoręcznie ogłoszenie o poszukiwaniu współlokatorów - to, które pojawiło się na ganku jego domu miało jednak ręce, nogi i ciało ubrane w luźny, niebieski sweter i czarne dżinsy. 

– Słyszałam, ze potrzebujesz towarzystwa – powiedziało płaczliwym głosem ogłoszenie.

Harry uniósł dłoń na wysokość pergaminu, delikatnie ściągając papier do dołu. 

– Luna?

Nie wiedział co było pierwsze - szloch wyrywający się z jej gardła, czy kruche ciało uderzające w niego z pełną mocą. Harry zachwiał się i niepewnie położył dłoń na plecach dziewczyny.

– Pat! – krzyknął w kierunku kuchni. – Chyba lepszy będzie rumianek...


Siedząc na kanapie w salonie, Harry uważnie przyglądał się dziewczynie siedzącej naprzeciwko niego. Pamiętał Lunę ze szkolnych lat i nie była ona nawet w połowie tak "normalna" jak ta, która siedziała teraz przed nim. Poza różdżką wsuniętą w luźno związanego koka, nie znalazł w niej ani krztyny abstrakcji, jaką zawsze od niej wyczuwał.

Siedząca przed nim Luna, nerwowo skubała skórki swoich paznokci, uparcie wpatrując się w swoje buty - zwykłe, białe trampki. Odkąd udało jej się uspokoić, nie odezwała się do Harry'ego ani słowem, choć ten wielokrotnie zadawał jej pytania. Jej twarz zdobiły ścieżki wydeptane przez jej własne łzy, a podkrążone oczy świadczyły o tym, że ten wybuch nie był czymś jednorazowym.

– Luna... – zaczął Harry, spoglądając na zegarek. Nie musiał iść dzisiaj do pracy, prawdę mówiąc w ogóle nie musiał tam chodzić mając spadek po rodzicach i Syriuszu, jednak nie wyobrażał sobie spędzać całych dni w czterech ścianach. Niezależnie od tego jak bardzo podobał mu się ostateczny wygląd domu po remoncie.

– Po prostu chciałabym tu zamieszkać, to wszystko – wyszeptała w końcu dziewczyna, nadal uparcie wpatrując się w swoje buty. Szarpnęła rękaw swojego swetra, przypadkiem ukazując blizny. Harry nie cierpiał blizn. Przypominały mu o wojnie, o wszystkich którzy zginęli i o-.

A Luna była teraz do niej tak bardzo podobna. Taka delikatna, zgubiona i bezbronna.

Zupełnie jak-.

Harry wziął głęboki oddech, wplatając palce w swoje włosy. Szarpnął za ich końcówki, czując znajome już mrowienie w potylicy. Nie chciał zacząć wrzeszczeć przy Lunie, dziewczyna była wystarczająco wyprowadzona z równowagi, a jego atak paniki mógłby tylko wszystko pogorszyć.

Głębokie oddechy, Harry.

– Mam jeden wolny pokój. Na poddaszu, tuż obok mojego. – Harry odetchnął, czując, że mrowienie mija. – Jeśli ci to nie przeszkadza, to oczywiście możesz zostać.

W ciągu sekundy, głowa dziewczyny powędrowała ku górze. Jej zapłakane, szarozielone oczy wpatrywały się uważnie w Harry'ego, z wdzięcznością.

– Dziękuję, Harry.

– Nie ma o czym mówić. – Harry uśmiechnął się w jej kierunku, wyciągając ku dziewczynie dłoń. – Witam na pokładzie, współlokatorko.

Luna odwzajemniła uśmiech, ściskając jego dłoń.




Kiedy Harry wrócił wieczorem z pracy, w całym domu unosił się słodki zapach pieczonego kurczaka. W momencie, gdy brzuch bruneta dał o sobie znać głośnym burczeniem, chłopak przypomniał sobie, że przez cały dzień nic nie jadł. Z żalem pomyślał o resztkach z wczorajszego obiadu, które posłużą mu za kolację. 

Harry ściągnął kurtkę i powiesił ją na wieszak, uprzednio wyciągając z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę. Stojąc jeszcze w korytarzu, podpalił jednego i głęboko się zaciągnął. Ruszył do kuchni i stanął w progu jak wryty.

Nigdy nie spodziewałby się, że uda mu się kiedykolwiek zastać swoich wszystkich współlokatorów razem. Jak dotąd zawsze się mijali, mając różne godziny pracy czy po prostu życie towarzyskie - prawdę mówiąc, dwójkę z nich widział tylko w dniu podpisania umowy. Tymczasem przy długim - ktoś musiał wydłużyć go za pomocą zaklęcia - kuchennym stole, siedzieli wszyscy mieszkańcy domu przy Grimmauld Place 12. Pat żartował z siedzącą obok Reginą - studentką o srebrnych kosmykach, a Roger i Stuart nakładali sobie porcje ziemniaków rozmawiając o czymś między sobą. Wokół nich krzątała się Luna - ubrana w niebieską sukienkę w białe kwiaty, włosy przewiązała wstążką i jak zawsze wplotła w nie swą różdżkę. Harry pomachał w jej kierunku, kiedy wzrok dziewczyny spoczął na jego sylwetce.

– Harry! – krzyknęła radośnie. – Siadaj, zrobiłam kolację.

– Widzę. – Kiwnął głową, zajmując wskazane mu przez dziewczynę miejsce. – Wiesz, że nie musisz dla wszystkich gotować, prawda?

Luna zaśmiała się, machając ręką.

– Oczywiście, że wiem. Pomyślałam, ze miło będzie wszystkich poznać, skoro się wprowadzam.
Harry uśmiechnął się, sięgając po misę z ziemniakami.

Tuż przed pójściem spać, Harry upewnił się, że dokładnie zamknął drzwi od swojej sypialni. Dla pewności sprawdził dwa razy czy dobrze rzucił zaklęcie wygłuszające na swój pokój i jeszcze dokładniej zasunął zasłony. Zapalił dwie świeczki, stojące na nocnej szafce i sięgnął po nasenne pigułki przepisane mu przez mugolskiego psychoterapeutę - nie pomagały, brał je jednak bo czuł się głupio gdy tego nie robił; jakby mu nie zależało na tym, by poczuć się lepiej.

Kiedy położył się do łóżka, sięgnął po swoją ulubioną książkę, którą czytał zawsze przed zaśnięciem. Zazwyczaj zasypiał nim dokończył jedną stronę i tak też stało się tym razem.


Harry czuje kołysanie. Powolne i miarowe, niczym w ramionach matki. Ogromne łzy Hagrida kapią na jego twarz, mocząc policzki. Ciałem olbrzyma wstrząsa szloch, kiedy z trudem stawia krok za krokiem. Wokół panuje cisza, kiedy orszak Voldemorta składający się z samych śmierciożerców zbliża się ku murom Hogwartu. Maniakalny śmiech Bellatrix Lestrange odbija się echem od zburzonych ścian zamku. Kamyki z cichym stukotem uciekają spod jej stóp.

Harry niczego nie widzi. Jego oczy są zamknięte i jedyne na czym może polegać to zmysł słuchu. Stara się go wyostrzyć ze wszystkich sił, jednak jest tak wiele innych rzeczy na których musi się skupić, że nie może; Nie potrafi. Jego oddech jest płytki, niemal niewyczuwalny i Harry dziękuje wszystkim niebiosom, że Hagrid jest zbyt roztrzęsiony by zauważyć delikatne unoszenie się klatki piersiowej bruneta. A może wcale nie jest? Może po prostu to ignoruje?

Harry czuje, że stają. Ktoś zaczyna krzyczeć, słychać roztrzęsione szepty. Maniakalny śmiech Bellatrix ponownie odbija się od ścian, gdzieś słychać świst rzucanego zaklęcia a potem huk walącej się konstrukcji.

Harry Potter nie żyje! – Głos Voldemorta jest donośny i Harry niemal słyszy, jak wszyscy w Hogwarcie momentalnie wciągają powietrze. Harry uchyla delikatnie jedną powiekę. Hermiona pada w ramiona Rona, Draco Malfoy - nagle po stronie białej magii, rozgląda się wokół nerwowo. 
 
I wtedy to słyszy. Jej krzyk. – Kto to jest?! Harry!

Fred, George, Percy... Wszyscy próbują ją zatrzymać. Mocno trzymają jej ramiona, starając się zatrzymać ją w miejscu, nie chcąc pozwolić jej odejść. Jej gardło po raz kolejny rozdziera krzyk i właśnie wtedy, na ułamek sekundy udaje się jej wyrwać rękę, w której trzyma różdżkę. Rzuca zaklęciem i wyrywa się unieruchomionym zaklęciem braciom. Biegnie.

"Nie, Ginny, nie ty!" – myśli Harry i porusza nerwowo ręką. Cholera, jeszcze nie czas!

Ale już jest za późno. Staje przed Voldemortem. Jej klatka unosi się - góra, dół, góra, dół, dół, góra, góra. Molly Weasley krzyczy przeraźliwie, kiedy jej jedyna córka staje naprzeciw najpotężniejszego czarownika świata i pluje mu w twarz. 
 
Unosi dłoń. 
 
Z jej różdżki bije czerwony płomień. W jej klatkę uderza zielony.


– NIEEEE! 

Harry wrzasnął. Jego ciało było uwięzione, a on nie mógł ruszyć żadną kończyną. Jakiś niewyobrażalnie ciężki ciężar przygniótł go całego i uwięził w swoich sidłach. Szarpiąc się i wrzeszcząc, Harry próbował się wydostać jednak na próżno. Czuł, że wpada w coraz większą panikę. Jego oddech stał się coraz bardziej nierówny, łapczywie łapał pojedyncze hausty powietrza bojąc się wypuścić poprzednie.

Na Merlina, umrze.

I nagle to poczuł - chłodną bryzę świeżego powietrza i dwoje ramion, kurczowo zaciskających się wokół jego ciała. Harry uczepił się tych ramion, jakby były jego ostatnią deską ratunku, resztkami sił wygrzebując nogi spod ciężkiej, puchowej kołdry. 

– Csii...– Cichy, uspokajający szept dotarł do jego uszu. Ciepła dłoń powoli przesuwała się miarowo po plecach. W górę i w dół. W górę i w dół. Harry wszystkimi zmysłami skupił się na tym spokojnym ruchu, chcąc za wszelką cenę się uspokoić.

Kiedy brunet wreszcie mógł swobodnie oddychać, rozluźnił uścisk palców na szczupłych ramionach i odsunął się delikatnie. Harry dokładnie przyglądał się siedzącej naprzeciw niego osobie.

– Jak-. – zaczął, lecz nie umiał dobrać słów.

– Nie przejmuj się, Harry. Ja też miewam koszmary. To normalne. – Dziewczyna posłała mu pokrzepiający uśmiech, odsuwając kosmyk włosów zachodzący na oczy.

Harry potrząsnął głową: – To niemożliwe.

– Ależ oczywiście, że tak. Wszyscy mamy złe sny.

Brunet nerwowo przesunął dłonią po swoich włosach. Niczego nie rozumiał, przecież dokładnie sprawdził wszystko, nim w ogóle położył się do łóżka. To były mocne zaklęcia, używał ich zawsze i jak dotąd nikt go nie słyszał - bo zwyczajnie było to niemożliwe. Jak więc-.

– Jak do cholery mnie usłyszałaś?


-X-

Od Autorki: Jak już pewnie się domyśliliście, Ginny Weasley jest trupem.
Wybaczcie, że przerwa jest dłuższa niż zamierzałam - okazało się, że w szpitalu wcale nie ma się tak wiele czasu na pisanie. Ciągłe badania, fizjoterapie, zajmowaniesięznudzonymdzieckiem - koszmar. Na szczęście jestem już w Polsce, a tutaj jakoś lepiej mi się tworzy.
No więc, widzimy się za dwa tygodnie.
#BliznyDramione na twitterze - zapraszam, jeśli chcecie być na bieżąco z powiadomieniami.
Buziaki!
Ps. Poznajcie Pata ;)

Do następnego,

~ Ef.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz